Co naprawdę myśli motocyklista, gdy ktoś mówi: „to niebezpieczne”

Kiedyś, na jednej z rund wyścigowych, pewna pani zapytała mnie z troską, czy nie boję się o swoją pociechę, która właśnie zmagała się w zawodach. W tym pytaniu nie chodziło jednak o fakt, lecz o niepokój — ten sam, który często pojawia się, gdy ktoś nie rozumie, co znaczy kochać coś pomimo ryzyka.
Powiedz motocykliście: "to niebezpieczne", a popatrzy na ciebie jak na człowieka, który właśnie odkrył, że ogień parzy. Albo że woda mokra. Motocykl nie jest niebezpieczny. Tak samo jak kuchenny nóż, dach wieżowca czy demokracja — to wszystko tylko narzędzia. Zależnie od tego, kto ich używa i do czego. A jednak, co roku, gdy tylko zaczyna się sezon — czyli tak mniej więcej wtedy, gdy polska flaga znowu wraca na maszt z okazji kolejnego Święta, a uczniowie odliczają dni do końca roku szkolnego — wszyscy dookoła przypominają nam, że motocyklista zginął tu i tu. W radiu czy telewizji, nawet w komentarzach w social-mediach. Rzecz w tym, że ja – podobnie jak setki tysięcy innych - nie ruszamy w trasę z myślą o wypadku. Jeździmy, żeby żyć. I nie, to nie jest frazes. Ponoć "Każdemu wolno kochać..." A ja dodam: każdemu wolno też jeździć. Albo siedzieć w domu. Ale nie mów mi, że wybrałem źle, bo ryzykuję. Gdyby ryzyko było kryterium sensu życia, to nie powinniśmy rodzić dzieci, chodzić na wybory, ani wychodzić z łóżka. Bo przecież ryzyko jest wpisane w decyzje które podejmujemy. Ostatnie wybory prezydenckie w jednym z krajów, który jeszcze niedawno uważał się za wzór demokracji, pokazały jasno: najbardziej niebezpieczne są rzeczy, które wyglądają bezpiecznie. Czasem to kandydat z szerokim uśmiechem. Czasem to cisza, która zapada, gdy wszyscy się boją powiedzieć prawdę. A czasem to życie bez pasji — bo przecież tak jest bezpieczniej.
Kazik Staszewski, wiecznie przekorny, śpiewał: "Idę tam, gdzie idę, nie idę, gdzie nie idę..." — bez tłumaczenia się, bez potrzeby racjonalizacji. I my, motocykliści, też tak mamy. Nie pytamy "dlaczego", tylko jedziemy. Bo droga, którą wybieramy, sama w sobie jest odpowiedzią. Nie jeździmy, żeby zaimponować. Jeździmy, bo gdy składamy się w zakręcie, czujemy, że jesteśmy dokładnie tam, gdzie chcemy być. Tu i teraz. W pełni. Niedawno emocjonowaliśmy się wyścigiem MotoGP w Mugello — pełnym ryzyka i pięknej techniki jazdy. I nikt nie pytał: "A co, jak się przewróci?". Bo właśnie w tym tkwi sens: w jeździe na granicy, w gotowości, by przekraczać własne ograniczenia. MotoGP to nie cyrk. To taniec na granicy fizyki, sztuka panowania nad maszyną. I każdy świadomy motocyklista, choćby miał chińską 125-tkę, wie, co to znaczy czuć flow. Wie, że nie chodzi o prędkość. Chodzi o kontrolę. O to, że "wolność to luksus, na który cię nie stać, jeśli się obawiasz".
Tymczasem świat dookoła staje się coraz bardziej wygodny i coraz bardziej sterylny. W szkołach uczymy dzieci, że błędy to porażka, a nie lekcja. W wiadomościach podają temperaturę, ale nie mówią, jak się czujesz, gdy nie masz po co wstać rano. W polityce trwa teatr, a my mamy klaskać, byle nie za głośno. A motocyklista? On żyje. Czuje, słyszy silnik, czuje wibracje w manetce. Wie, że każda decyzja ma znaczenie. Że jak źle wejdzie w zakręt, to nie poprawi tego "patch'em" ani "update'em". I może dlatego właśnie motocykliści są dziś ostatnimi romantykami. Wierzą w rzeczy stare i niepopularne: odwagę, odpowiedzialność, ryzyko. Więc gdy ktoś mówi mi z troską: "To niebezpieczne, po co ci to?", uśmiecham się. Bo wiem, że nie chodzi o motocykl. Chodzi o to, że ktoś sam bał się kiedyś jechać. Albo w ogóle wyruszyć. I teraz chce mnie zatrzymać, zanim zniknę za horyzontem.
A ja wtedy w myślach odpowiadam: "Mam w sobie bunt, który nie chce dorosnąć". I odkręcam gaz.