Wolność, której nie da się kupić

Wreszcie wróciła pogoda, na którą czekałeś, kurz zmyty z motocykla, kluczyk w stacyjce. Odpala. Ten dźwięk. To wibracja, która przechodzi przez całe ciało. W głowie zaczyna grać ta sama melodia, ten sam refren, który od lat nuci Lech Janerka: "Jezu, jak się cieszę!". To jest ten moment. Czysta, nieskażona radość. Wsiadasz i jedziesz przed siebie, czując wiatr i zapominając o całym świecie. Ale czy na pewno o to w tym wszystkim chodzi? Coraz częściej zadaję sobie jedno trudne pytanie, obserwując motocyklistów na naszych drogach. Pytanie, które wydaje się proste, ale jego korzenie sięgają znacznie głębiej, niż mogłoby się wydawać. Ale o tym za chwilkę.
Spójrzmy prawdzie w oczy: uwielbiamy wydawać pieniądze na nasze maszyny. Nowy wydech, który brzmi jak gniew Zeusa? Biorę. Lepsze zawieszenie, chociaż starego nie potrafię ustawić? Koniecznie. Kolejna kurtka, kask, rękawice, bo poprzednie mają już zeszłoroczny design? Oczywiście. Przeglądamy katalogi, oglądamy recenzje na YouTube, spędzamy godziny na forach, debatując, czy tytanowe śrubki odciążą maszynę o 15 gramów. To daje nam kopa. Każdy zakupiony gadżet to mały strzał dopaminy – neuroprzekaźnika odpowiedzialnego za oczekiwanie na nagrodę. To ten sam mechanizm, który każe nam scrollować media społecznościowe. Chcemy więcej, szybciej, teraz. Nowa rzecz obiecuje nowe doznania. Ale obietnica szybko paruje.
A potem przychodzi propozycja: "Słuchaj, może wpadniesz na plac, poćwiczyć hamowanie awaryjne? Albo zrobimy parę ósemek, żeby poprawić pracę ciałem?". I nagle entuzjazm gdzieś znika. Plac? Nuda. Ósemki? Robiłem na egzaminie. Hamowanie? Jakoś sobie radzę. "Jezu, jak się cieszę" zamienia się w ciche "Jezu, jak mi się nie chce". Dlaczego tak się dzieje?
Przypomnij sobie, jak nasz system edukacji przez lata wbijał nam do głowy jeden schemat: naucz się, zdaj, zapomnij. Celem nie było zrozumienie fizyki, ale zaliczenie klasówki. Nie chodziło o to, by pokochać literaturę, ale by zdać maturę z polskiego. Szkoła nauczyła nas, że nauka to przykry obowiązek, a egzamin to ostateczny cel, po którym następuje ulga i koniec wysiłku. W sumie to chyba dużo się nie zmieniło. Zapytaj jakiegokolwiek ucznia, czy ma frajdę z uczęszczania do szkoły. Zrobiliśmy to samo z prawem jazdy. Zaliczone. Egzaminator podpisał papierek. Koniec nauki. Teraz czas na przyjemność.
Problem w tym, że w motocyklizmie egzamin jest dopiero początkiem. To jakby dostać do ręki skalpel i przeczytać instrukcję obsługi. Czy to czyni cię chirurgiem? Nasz umysł, ukształtowany przez lata edukacji, buntuje się przeciwko dobrowolnemu powrotowi do "szkolnej ławki", czyli na pusty plac manewrowy. Nie ma tam lajków, nie ma publiczności, nie ma natychmiastowej nagrody. Jest tylko powtarzalność, pot i konfrontacja z własnymi brakami. A my nie znosimy konfrontacji z tym, że czegoś nie umiemy. Boimy się porażki. Szkoła karała za błędy czerwoną kreską. Na drodze błąd może kosztować znacznie więcej. Zamiast więc uczyć się go unikać w kontrolowanych warunkach, wolimy udawać, że problem nie istnieje, licząc na szczęście.
I tu na scenę wkracza biochemia. Ten nowy, lśniący motocykl, ten basowy wydech – to obietnica łatwej dopaminy. Szybki strzał ekscytacji. Trening to zupełnie inna bajka. To inwestycja w serotoninę. Serotonina nie krzyczy, nie daje natychmiastowego "kopa". Ona buduje się powoli, przez wysiłek i powtórzenia, dając w zamian coś znacznie cenniejszego: głębokie poczucie satysfakcji, spokoju i kompetencji. To jest to uczucie, kiedy po setnej próbie wchodzisz w zakręt idealnie płynnie, stając się jednością z maszyną. To jest ta pewność siebie podczas awaryjnego hamowania, kiedy zamiast paniki pojawia się automatyczna, wyćwiczona reakcja. Tego nie da się kupić. To trzeba wypracować.
Kręcimy się więc w błędnym kole. Kupujemy coraz szybsze, coraz mocniejsze motocykle, bo myślimy, że to one dają radość. A potem boimy się wykorzystać ich potencjał, bo podświadomie czujemy, że nasze umiejętności za nim nie nadążają. Wydajemy dziesiątki tysięcy na maszynę, a żałujemy kilkuset złotych na szkolenie, które mogłoby uratować nam skórę i otworzyć oczy na zupełnie nowy wymiar jazdy.
Wróćmy do mojego pytania. Pytania, które powinniśmy sobie zadać, zanim kupimy kolejny gadżet. Zanim znowu odpuścimy trening, bo "pogoda jest zbyt ładna, by marnować ją na placu". To pytanie brzmi: Czego tak naprawdę szukasz w motocyklizmie?
Jeśli odpowiedzią jest chwilowy haj, ucieczka i błysk w oku znajomych, to droga jest prosta – katalogi z akcesoriami stoją otworem. Ale jeśli szukasz czegoś więcej – kontroli, pewności, wolności, która płynie z prawdziwych umiejętności i głębokiego połączenia z maszyną... Odpowiedź jest tylko jedna. Nie trenujemy, ponieważ mylimy chwilową ekscytację z prawdziwą radością. Gonimy za dopaminą, a zapominamy, że to spokojna i trwała serotonina jest celem każdej podróży – tej na dwóch kołach i tej przez życie. Wyłącz więc na chwilę piosenkę Janerki, zsiądź z motocykla i zamiast polerować chromy, zainwestuj w siebie. To jedyna inwestycja, której nikt Ci nigdy nie odbierze.